Oto krótka relacja z tego niecodziennego wydarzenia – erupcji wulkanu, który znajduje się 12 km od naszego domu. Tym razem wulkan zaskoczył wszystkich, ponieważ nie podano żadnych informacji o ewentualnym zagrożeniu i wybuchu.
Jak w każdą niedzielę po południu, tak i tego dnia, 12 stycznia, miałyśmy spotkanie: katechezę dla ok. 90 dzieci w naszym domu. Towarzyszyła nam od samego rana piękna, słoneczna pogoda. Jak zwykle w domu roznosiły się głosy szczęśliwych dzieci. Nagle, ok. godz. 14.00 zaniepokoił mnie dziwny odgłos uderzania czegoś w dach. Kiedy wyszłam na zewnątrz, zobaczyłam spadające czarne, drobne kamienie. Kiedy przeszłam na drugą stronę domu, natychmiast zrozumiałam, skąd wzięło się to dziwne zjawisko. W bardzo szybkim tempie unosiły się ogromne kłęby dymu z odgłosami wybuchu i wyładowań, czegoś w rodzaju wyładowań atmosferycznych. W ciągu kilku minut w powietrzu zaczął unosić się silny zapach siarki i gazów wulkanicznych. Zrobiło się niesamowicie gorąco. Aby nie wzbudzać paniki, zebrałyśmy razem wszystkie dzieci z ich rodzicami i zaczęłyśmy odprowadzać je do ich domów, opatrzone we wszystkie możliwe parasole i kartony, ponieważ razem z kamieniami zaczęła spadać mokra masa, a po niej tony popiołu. Natychmiast został wyłączony prąd, czego konsekwencją był również brak wody.
Po ewakuacji dzieci zobaczyłyśmy, że z wulkanem nie ma żartów, wybuchy były coraz silniejsze i towarzyszyło im trzęsienie ziemi. Szybko zapanowały ciemności z powodu braku prądu i słychać było bardzo mocno „bulgoczący” wulkan. W mieście pełnym turystów wybuchła ogromna panika, oprócz wrzącego wulkanu słyszałyśmy odgłosy zderzających się samochodów uciekających w popłochu do Manili. Przez całą noc towarzyszyły nam syreny karetek pogotowia.
Wzmagał się zapach siarki, wiec po zamknięciu wszystkich okien nie pozostało nam nic lepszego do zrobienia, jak się modlić. Modliłyśmy się długo w kaplicy przed Najświętszym Sakramentem, zdając sobie sprawę z tego, że wszystko jest w rękach Boga i jak mały i bezradny jest człowiek w obliczu natury. Tej nocy chyba nikt nie spał, trzęsienia ziemi stawały się coraz częstsze i silniejsze, w którymś momencie w nocy domy zaczęły poruszać się jak statek na morzu, myślałyśmy, że rozpadną się na kawałki. Następnego dnia dowiedziałyśmy się, że w nocy było ok. 900 trzęsień ziemi.
Zaraz po wschodzie słońca wyszłyśmy na zewnątrz, aby zobaczyć, jak wygląda sytuacja. Uderzył nas bardzo silny zapach siarki, który podrażniał układ oddechowy, wszystko wokół zostało przysypane grubą warstwą popiołu i mokrą masą wulkaniczną. Piękne, tętniące życiem miasto zamieniło się w krótkim czasie w gost town (miasto duchów), tak jakby duch śmierci przeszedł i zniszczył całą naturę. Zobaczyłyśmy również bardzo wiele osób poruszających się z trudem po ulicy przed naszym domem. Okazało się, że przez całą noc trwała akcja ewakuacji całych rodzin z miejscowości położonych blisko wulkanu. Ludzie szli przez całą noc (ok. 8 godzin), aby szukać schronienia w naszej miejscowości. Policja i wojsko zabierali przychodzące rodziny do wszystkich możliwych szkół. W ten sposób obok naszego domu, w szkole podstawowej, znalazło się ponad 100 osób, wymęczonych, zgłodniałych, przysypanych popiołem i bez wody. Bez większego namysłu włączyłyśmy się do akcji, przekazałyśmy ryż, inną żywność, a dla dzieci mleko. I tym razem doświadczyłyśmy opieki Opatrzności Bożej. Wszyscy desperacko poszukiwali wody, myśmy też jej nie miały, ale tak dla pewności otworzyłam jeszcze raz kran, który znajduje się na zewnątrz domu, w ogrodzie, przy figurze Serca Jezusowego i stał się cud, z kranu zaczęła płynąć woda, ku wielkiej radości wszystkich i jednocześnie zdziwieniu, skąd ta woda? Żaden dom sąsiadów przed nami i za nami nie miał wody, którą doprowadza ta sama rura. Ewakuowane rodziny czerpały wodę z wielką radością, my również zrobiłyśmy mały zapas, po czym woda z kranu zniknęła. Następnego dnia znowu pojawiła się na chwilę, aby ludzie mogli zaczerpnąć wody, aby przetrwać do następnego dnia. Ta pierwsza pomoc trwała przez trzech dni, dopóki władze miasta nie zorganizowały trzech większych ośrodków ewakuacyjnych, w których schronienie znalazło ok. 5 tysięcy osób.
W międzyczasie nasi przyjaciele Filipińczycy z różnych oddalonych od Tagaytay miejscowości zaczęli przywozić nam góry żywności, wody, ubrań i innych rzeczy, jak koce i maty do spania, tak że nasz dom zamienił się również w ośrodek ewakuacyjny. Zabrałyśmy się więc do dzieła, aby pakować i rozwieźć to wszystko poszkodowanym. Wzięłyśmy pod opiekę jeden z ośrodków ewakuacyjnych niedaleko naszego domu, dla 1,5 tys. osób, rozwoziłyśmy również żywność stu rodzinom zamieszkującym Tagaytay, które dotkliwie doświadczały skutków wybuchu. Wszyscy stracili pracę do odwołania i trudno było zdobyć żywność, szczególnie wodę. Dlatego też z ogromną wdzięcznością przyjmowali dary, jakie im zawoziłyśmy.
Pragnę wspomnieć jeszcze o innym szczególe, a mianowicie, następnego dnia po wybuchu wulkanu zaczęto puszczać w obieg różne informacje. Jedni próbowali wzbudzić panikę w ludziach, mieszkańcach Tagayaty, że wulkan przygotowuje się do potężnego wybuchu z silnym trzęsieniem ziemi, inni natomiast uspokajali i przygotowywali ośrodki ewakuacyjne w mieście dla ok 5 tys. ludzi. Zagrożenie wulkanu sięgało 4 stopnia (trwało ono trzy tygodnie) i tak naprawdę nikt nie wiedział, jak się zakończy ta erupcja. Wulkan cały czas dymił i trzy razy w ciągu tygodnia dokonał się mniejszy wybuch. Cała ta sytuacja powodowała u wielu poczucie lęku i zarówno rodziny, które miały krewnych w innych miejscowościach, jak i wiele zakonów męskich i żeńskich ewakuowało się, wyjeżdżając z miasta. Miasto opustoszało z dnia na dzień, zostały tylko dość liczne ubogie rodziny, które nie miały gdzie się ewakuować, między innymi nasze „adoptowane” rodziny. Dla nas był to duży dylemat, nie chciałyśmy bowiem opuszczać domu i jednocześnie zostawić te ubogie rodziny same. Kiedy pytałyśmy, gdzie zamierzają się ewakuować w wypadku kolejnego wybuchu, bez zastanowienia odpowiadali: „przyjdziemy do sióstr, bo obecność sióstr dodaje nam odwagi i nadziei”. Pociechą dla nas była myśl, że skoro obok naszego domu powstał ośrodek ewakuacyjny dla 1,5 tys. osób, to może nie jest aż tak źle z wulkanem, jak mówią w mediach. Dla spokoju jednak spakowałyśmy najważniejsze dokumenty i rzeczy, i razem z nowicjuszkami przewiozłyśmy wszystko do naszej drugiej wspólnoty w Amadeo. Ja natomiast z s. Lischiel (juniorystką), po wspólnej refleksji z siostrami, wróciłyśmy do Tagaytay, jakoś nie mogłyśmy zostawić domu samego i zawieść tych ubogich ludzi. Szybko okazało się, że dokonałyśmy słusznego wyboru, pozostając na miejscu mimo bardzo trudnych warunków. Wracając do domu, zobaczyłyśmy z daleka ludzi przy naszej furtce czekających na nas, tak jakby przeczuwali, że wrócimy. Błagali o kroplę wody i trochę ryżu, aby przetrwać do następnego dnia. Pukali do różnych zakonów, ale były puste. W pobliżu pozostał jeden odważny kapłan i dzięki temu miałyśmy codziennie Mszę św., był to dla nas wielki dar, Pan Jezus pozostał, nie ewakuował się i towarzyszył nam przez cały czas. Nasze nowicjuszki, po krótkim odpoczynku wróciły do Tagaytay, aby pomóc nam w odkopywaniu się z popiołu oraz w pakowaniu i rozwożeniu żywności. Co drugi dzień odwiedzałyśmy ośrodek ewakuacyjny, w którym było bardzo dużo dzieci, więc aby im umilić czas, organizowałyśmy dla nich spotkania, podczas których, oprócz opowieści i zabaw, odmawiałyśmy z nimi różaniec, aby Matka Boża ochroniła nas przed niebezpieczeństwem. Spontaniczne modlitwy dzieci były wzruszające.
Sprzątanie, pakowanie i odwiedzanie rodzin stało się naszą rutyną przez trzy tygodnie. W ten sposób zaczęłyśmy je bardziej poznawać poprzez rozmowy i stały się nam bliskie.
Każdego dnia dużo ludzi pukało do naszej furtki, szukając żywności, i dla nich miałyśmy gotowe paczki ofiarowane przez naszych przyjaciół. Tutaj doświadczyłyśmy kolejnego cudu – im więcej rozdawałyśmy, tym więcej otrzymywałyśmy z różnych stron żywności i innych rzeczy. Tak przedziwnie Pan Bóg zawsze stawia jednych jako szczęście w nieszczęściu innych, aby dać poznać, że Jego Boża Opatrzność czuwa nad nami wszystkimi. Przez cały czas miasto pokryte było ciemnymi chmurami, mimo to było sucho i gorąco. Codziennie błagałyśmy o krople deszczu, aby oczyścił trochę powietrze, wiatr „tańczył z popiołem” i trudno było normalnie oddychać. Po kilku dniach spadł deszcz, a wraz z nim na szaro-ciemnym niebie pojawiła się na piękna tęcza, która swoim majestatycznym łukiem łączyła wulkan z naszym miastem.
Ostatecznie wulkan nie wybuchł powtórnie, po miesiącu ewakuacji rodziny zaczęły wracać do swoich domów, ale przed ich wyjazdem udało się nam zorganizować dla nich pomoc, aby nie wracali z pustymi rękami do zniszczonych i pustych domów.
Także mieszkańcy Tagaytay zaczęli wracać do swoich domów, również zgromadzenia zakonne i rozpoczęło się wielkie oczyszczanie miasta z ton popiołu.
Na zakończenie: jesteśmy Bogu ogromnie wdzięczne za to trudne doświadczenie, za odwagę, jaką nas obdarzył i okazje do solidarności z tymi najbardziej ubogimi. Nasze młode siostry potrafiły stanąć na wysokości zadania, z entuzjazmem zabrały się do działania, za co jestem im ogromnie wdzięczna. Pokazały, że można na nie liczyć!
Raz jeszcze dziękujemy wszystkim Siostrom za okazane nam wyrazy pamięci, modlitwę i pomoc.
s. Wioletta Sobiesiak z Filipin
Oto były nasze relacje na żywo:
17 stycznia 2020
15 stycznia 2020
13 stycznia 2020